Znów chciałabym przenieść Was – czytelników, a mam nadzieję, że też i słuchaczy – w inny obszar sztuki, konkretnie związany z muzyką. Mówiąc jeszcze dokładniej, postanowiłam się z Wami podzielić moimi refleksjami, wynikającymi co prawda z twórczości danego artysty, ale jednak zataczającymi szersze kręgi. Wokół kwestii obcowania z różnymi gatunkami muzycznymi czy współczesnego pojmowania „sfery dźwiękowej”.
Zdaję sobie sprawę z tego, że tytuł dzisiejszego wpisu jest w stanie budzić pewne wątpliwości. Dla jednych może wydawać się przesadny, brzmieć ignorancko, znowu dla drugich – być zwyczajnie dość mglisty. O ile bowiem postać Mozarta znają raczej wszyscy, o tyle twórca kryjący się pod pseudonimem Milieu to z pewnością dla wielu osób zagadka. Dziś mam zamiar właśnie głównie jemu poświęcić poniższe akapity. Jeśli zaś chodzi o ignorancję, to… chcę zaznaczyć, że nie zagłębiam się naukowo w historię muzyki. Zależy mi raczej na uczynieniu z poniższych rozważań pole do dyskusji. Zaś Mozart traktowany jest tu jako pewna figura, reprezentacja muzyki klasycznej. A skoro już o niej mowa…
Z muzyką klasyczną mam pewne trudności…
Dosłownie. Mówię to jako osoba, która – pomimo swoich określonych preferencji dźwiękowych – obraca się wśród różnych dzieł kultury: obcuje z nimi, poznaje je, stara się uchwycić ich szerszy kontekst. Na czym polegają te trudności? Otóż dorastałam w domu, gdzie utwory klasyczne puszczane były, tak myślę, dość często. Miałam więc, powiedzmy, możliwość „osłuchania się z nimi”. Niemniej, odkąd pamiętam, tego rodzaju muzyka wywoływała u mnie swoiste uczucie zgrzytu – uczucie, które w zasadzie towarzyszy mi do dziś, mimo, że jestem już zdecydowanie starsza i dojrzalej patrzę na różne dzieła kultury.
Z jednej strony umiem docenić kunszt kompozycji klasycznych, tę harmonię dźwięków, sposoby rozwijania tematu za pośrednictwem rozmaitych instrumentów, potęgę symfonii. Z drugiej jednak, w końcu ta harmonia przeważnie ulegała w moim odbiorze efektowi załamania. Kompozycja przeradzała się w splot niepasujących do siebie części, piękne fragmenty muzyczne – w przesadne popisy wirtuozerii, by w końcu całość jawiła się jako… tak, zabrzmi to dziwnie, ale… jako hałas. Na swój sposób piękny, ale jednak hałas. Nie kojący zmysły, tylko drażniący, wzmagający poczucie „niedostrojenia się”.
Uległo to nieco zmianie, gdy zaczęłam poznawać utwory poważne z późniejszych epok, a zwłaszcza – muzykę filmową. To przecież także dzieła nieraz symfoniczne, na te same instrumenty, a jednak bardziej zrozumiałe dla mnie. I nawet nie ze względu na harmonijność samą w sobie, bardziej za to, że pozostające w harmonii ze mną. Wtedy też zdałam sobie sprawę, że szukam w takich utworach specjalnego typu narracji, metody prowadzenia muzyki, opowieści, która budzi w moich uszach bardziej przekonujące wrażenie spójności.
Milieu – ambient jako muzyka poważna?
Pojęcia muzyki klasycznej i poważnej nierzadko bywają stosowane dość swobodnie, wymiennie, co wydaje się nieco błędne. Pierwszy termin kojarzy mi się bardziej z historyczną i stylistyczną lokalizacją konkretnych artystów i ich twórczości. Natomiast drugi przywodzi na myśl zagadnienie szersze, obejmujące różne stylistyki oraz mówiące o ogólnej idei tworzenia i odbioru pewnego rodzaju utworów (innych, niż te zaliczane np. do muzyki rozrywkowej, ludowej, sakralnej itd.). Sądzę jednak, że współcześnie coraz bardziej zacierają się granice nie tylko pomiędzy gatunkami muzycznymi, ale nawet pomiędzy takimi właśnie pojęciami. Zresztą – moje odczucia czy przekonania to raczej kolejny głos, który zdaje się potwierdzać tę tendencję. I tu właśnie chciałabym przejść do „głównego bohatera” mojego wpisu.
Najpierw jednak kilka słów wyjaśnień. Milieu, a właściwie Brian Grainger, to amerykański kompozytor muzyki ambientowej i elektronicznej. Jest także właścicielem wytwórni płytowych. Tworzy w swoim domowym studio, w Południowej Karolinie. Poza licznymi albumami (również tworzonymi wraz z innymi artystami) ma na swoim koncie kilka ciekawych projektów. Przykładowo, Milieu skomponował ścieżkę dźwiękową do gry komputerowej Eufloria czy też partyturę do… filmu dokumentalnego o krokodylach nilowych dla programu Discovery Channel.
A co można powiedzieć o samej muzyce tego artysty? W moich odczuciach (bo na nich opieram swój wywód, a nie na sądach zaczerpniętych z jakichś recenzji czy relacji) elektronicznymi utworami Milieu rządzą pewne wyjątkowe paradoksy. Z jednej strony wykorzystywane przez niego dźwięki (automat perkusyjny, szumy, pulsacje, przestery, zniekształcenia, brzmienia różnych urządzeń itp.) wydają się arcyproste, wręcz prozaiczne, z drugiej zaś charakteryzują się niesamowitą głębią i dowodzą, że czasem mniej znaczy więcej. Ten minimalizm pozwala skoncentrować się na poszczególnych tonach i impulsach, odnaleźć w nich ogromne bogactwo wrażeń. Idąc dalej, z jednej strony kompozycje Graingera wydają się równie nieskomplikowane, co poszczególne, składające się na nie elementy. Patrząc jednak z drugiej – czyli uważniej, wnikliwiej – można łatwo dostrzec, że cechuje je prawdziwa harmonia dźwięków: wykorzystywane zabiegi, wprowadzane rozwiązania znakomicie ze sobą współgrają, wchodzą w dialog lub mówią osobnymi głosami, ale cały czas nadają utworowi szczególnej wartości. Jako trzeci paradoks mogłabym uznać to, że muzyka Milieu – choć nie w każdym przypadku (wszak ten twórca oferuje naprawdę cały wachlarz oryginalnych brzmień i nastrojów, stale utrzymując swój niepodrabialny, spójny styl) – często stwarza wrażenie naprawdę niezobowiązującej, swego rodzaju „miłego szumu w tle”. Idealnie nadaje się jako ścieżka dźwiękowa do filmu czy gry komputerowej albo jako dźwiękowa aranżacja ciekawej klubokawiarni. Niemniej, mnie ona wręcz przenosi do różnych scenerii, światów – czy to zasugerowanych w tytułach utworów, czy też skonstruowanych z moich myśli, emocji czy wyobrażeń.
Wróćmy więc teraz do muzyki poważnej. Według mnie należą do niej utwory wartościowe, które nie tylko są miłe dla ucha, ale również otwierają kolejne obszary percepcji. Pozwalają głębiej wejrzeć w otaczającą rzeczywistość lub w samego siebie. Pochylając się nad kunsztem jej kompozycji, jednocześnie żywo obcujemy z własnymi uczuciami. I choć nie dyskredytuję ani Mozarta, ani innych przedstawicieli nurtu klasycznego (wręcz przeciwnie – doceniam i podziwiam ich dzieła i dokonania dla historii muzyki!), to i tak wolę Milieu. To dla mnie współczesna muzyka poważna, godna uwagi i szacunku.
problem też chyba trochę w tym, że nie da się posłuchać Mozarta w wykonaniu Mozarta 😛 a dostępne „albumy” to najczęściej jakieś konstrukcje dzisiejszych wydawców, producentów.
co innego z przywołanym przez ciebie milieu